W 2023 roku wiadomość o śmierci Cormaca McCarthy’ego zbiegła się w czasie z premierą polskiego wydania jego powieściowego dyptyku, na który składają się „Pasażer” i „Stella Maris”. I które stanowią swoisty literacki testament tego wielkiego pisarza. W drugą rocznicę jego śmierci postanowiłem ekshumować tu moje polekturowe impresje poświęcone tej żałobnej parze. Kluczowy atomowy spoiler w tekście oznaczam i zakrywam, ale będzie sporo pomniejszych, czujcie się zatem ostrzeżeni.
„Pasażer” zaskoczył mnie przede wszystkim tematyką i luźną konstrukcją. Główna lina fabularna jest dość pretekstowa (choć mamy tu wątek sensacyjny niczym z rasowego thrillera), to bowiem utwór bardziej skupiony na refleksji, niż akcji czy drobiazgowym realistycznym rysunku postaci (choć te bynajmniej banalne nie są). Główni bohaterowie to genialna matematyczka i schizofreniczka oraz jej mniej uzdolniony („jedynie” wybitnie inteligentny) brat — były fizyk, rajdowiec, a obecnie nurek. W pozostałych rolach zaś: jego kumple (malownicza menażeria niczym ze znanej z „Moby Dicka” załogi „Pequoda” - bywalcy z nowoorleańskich barów, twardziele, pijaczki, cwaniaczki i złodziej-erudyta) oraz inne oryginały jak wróżbita-detektyw, czy śliczna transpłciowa przyjaciółka. Nad historią nietuzinkowego rodzeństwa, niczym złowieszczym obłok, unosi się też wspomnienie ich ojca — słynnego fizyka i współpracownika Oppenheimera z czasów Projektu Manhattan, a w dali pobrzmiewają echa niechwalebnej historii XX wieku (Hiroszima i Nagasaki, wojna w Wietnamie, zamach na JFK).
Sporo tu wtrętów i rozważań o historii współczesnej fizyki i dla osób niezorientowanych (jak ja) będą one miejscami mniej czytelne niż (tradycyjnie nietłumaczone) hiszpańskie wstawki w dialogach — tu Google Translator wiele nie pomoże. McCarthy nieraz po prostu zmusza, by zerknąć do słownika, bo nie tylko terminy fizyczne, ale i biologiczne, topograficzne czy techniczne pojawiają się dość często i zawsze bez przypisów. A zarazem rytm tej prozy jest nadzwyczaj wartki i mimo wspomnianych przeszkód płynie się nim zaskakująco lekko.
Nieco znużył mnie główny bohater, równie inteligentny co depresyjny — na miarę typów z fabryki Michela Houellebecqa (zresztą zbieżności jest tu więcej, choć McCarthy ma ewidentnie więcej zrozumienia dla ludzi niż melancholijny francuski mizantrop). Nasz protagonista, Robert (nomen omen) Western, to teoretycznie ciekawa i trochę niecodzienna hybryda: wrażliwy twardziel-intelektualista. Niestety pochłonięty jest smutkiem i tęsknotą od początku do końca, czym — do znudzenia — cholernie intryguje i/lub martwi wszystkich: kolegów, babcię, wuja i piękne panie, które chciałyby go pocieszyć, ale nie mogą. Jak bowiem wygrać z duchem (czy raczej piękną zjawą prawie-idealnej siostry)? Nijak — Bobby jest już jedną nogą poza życiem i przez całą powieść podskakuje (na drugiej) w kierunku wyjścia.
W tle tych jego melancholijnych podskoków (Michel H. lubi to i pozdrawia) widzimy obraz prowincjonalnej Ameryki, który miesza się z wizją nadchodzącego nieubłaganie świata przyszłości tj. bezdusznej techniki, bezgranicznej inwigilacji i nad wyraz demonicznej skarbówki. Trudno się z posępnymi diagnozami nie zgodzić, bo choć akcja toczy się głównie w latach 80., to już oczko wielkiego brata ogarnia wiele, a potem (czyt. dziś i jutro) będzie już tylko lepiej (czyt. gorzej). Oprócz (niezwykle pieczołowicie oddanych) trudów pracy nurka głębinowego głównym zajęciem naszego bohatera są barowe rozkminy egzystencjalne, wszak współczesna fizyka obnażyła przepaście poznawcze i rozpirzyła do cna naiwny holistyczny obraz świata. Ponieważ zaś ciemności kryją ziemię (czy raczej jej subiektywnie zoobiektywizowany obraz) zatem Western z chłopakami piją na smutno, choć rzucają przy tym pieprznymi żartami i nie tracą na łobuzersko-menelsko-erudycyjnym błysku (jak dla mnie lekko miejscami wysilonego). Trzeba jeszcze tu przywołać oniryczne interludia, tj. sceny schizofrenicznych wizji siostry głównego bohatera i mamy chyba większość pobieżnie zaznaczonych tematyczno-klimatycznych wektorów tej polifonicznej książki.
„Pasażera” czytało mi się dobrze (nawet tam, gdzie moja naukowa ignorancja dawała o sobie znać aż nazbyt boleśnie), sporo pięknych fraz, widać potężną erudycję i domyślić się można równie potężnej pracy dokumentacyjnej. Ale po lekturze miałem poczucie chaosu i nadmiaru. Elementy nie do końca mi się składały, całość raczej rozpadała na poszczególne wątki i tematy, niczym fragmenty osobnych narracji nie do pogodzenia. Jak w życiu, ktoś powie. Ale to jednak książka, odpowiem. Brakowała mi tu jakiegoś spoiwa, nadającego tej interesującej mozaice estetyczno-emocjonalną tonalną harmonię.
Styl „Pasażera” przywodzi też na myśl bardziej Pynchona czy Delillo niż McCarthy'ego. I w tym konkretnym przypadku nie była to, jak dla mnie, zaleta, bo zwyczajnie wolę Cormaca w klasycznym, prostszym, surowym i nie tak rozgadanym wydaniu.
Dopełnieniem „Pasażera” jest „Stella Maris”. I trzeba przyznać, że Gwiazda Morza, rozjaśnia i wskazuje kierunek na tym ciemnym narracyjnym oceanie. Po barokowym rozbuchaniu „Pasażera” dostajemy rzecz przypominającą niemal monodram, choć zbudowana jest jako dialog genialnej siostry Bobby’ego, Alicii z psychiatrą. Alicia, podobnie jak jej brat, traci coraz bardziej łączność z rzeczywistością, pogrążona w żałobie i otchłaniach własnego umysłu
„Stella Maris” kontynuuje i rozwija analityczno-refleksyjny tematykę „Pasażera”, ale w porównaniu z jego rozlewnością uderza lakoniczną precyzją. Jeśli przy pierwszym tomie trochę się męczyłem, tu Cormac wynagrodził mi to z nawiązką — rzecz jest krótka, zwarta i konkretna. Formalny kontrast pomiędzy częściami wydobywa oczywiście ich ukryte sensy, łatwiej też zaakceptować niespójności „Pasażera” — który staje się klarowny (!!! SPOILER ALERT !!!) jako wizja majaków, dzieło nie/świadomowego umysłu zamkniętego w konającym ciele.
Inna rzecz, że o ile „Pasażer” miejscami wybijał z rytmu naukowymi wstawkami o fizyce, to „Stella Maris” miejscami brzmi już jak upstrzona wycinkami z wykładów o XX-wiecznej filozofii i matematyce. Zaprawdę trudno było mi ogarnąć te rzucane od niechcenia dygresje Alicii i nie będę udawał, że je zrozumiałem. Ale rozumiem też, że taki był, przynajmniej po części, zamysł — czytelnik czuje po prostu, że obcuje ostatecznie z jednostką zdecydowanie nieprzeciętną i — tak jak jej interlokutor — musi pogodzić się z faktem, że jej postrzeganie rzeczywistości odbiega zdecydowanie od optyki przeciętnego zjadacza chleba.
„Stella Maris” podeszła mi zdecydowanie bardziej, ale ostatecznie nie jestem zachwycony dyptykiem jako całością. Muszę jednak przyznać, że to z pewnością niezwykle ambitne przedsięwzięcie McCarthy'ego (szkoda, że już ostatnie) i zarazem duże wyzwanie dla czytelnika. A wszystkich speszonych fizyką i matematyką śpieszę „uspokoić” — nie rozpaczajmy nad nauką, rozpaczajmy nad życiem. Czy wiemy, dokąd lecimy?
Autor słynnej „Drogi” pozostawia nas z tym pytaniem. Choć zarazem, udziela pośrednio odpowiedzi — przedstawiając wizję świata, w którym człowiek ostatecznie pozostaje bezbronny, nagi i samotny. W którym cywilizacja jest jedynie maską zasłaniającą ludzkie okrucieństwo, a nauka i technika, mimo swojej mocy, nie przynoszą ani wiążących odpowiedzi, ani bezpieczeństwa i nie są w stanie zakorzenić nas w rzeczywistości. W świecie, pozostającym enigmą, labiryntem, w którym skazani jesteśmy na błądzenie po omacku. Czasem, o ile się nam poszczęści, zaznawszy chwilowego ukojenia w miłości. A czasem nie.
Komentarze
Prześlij komentarz
TU SIĘ MOŻNA UZEWNĘTRZNIAĆ